Wycieczka w Tatry z PTTK (Zakopane, 23-25.02.2018)
Po ostatnim zimowo-górskim doświadczeniu w Tatrach w towarzystwie chłopaka (listopad 2017) dla mnie było oczywistością, aby ponownie, raz kolejny pojawić się w tym magicznym miejscu. Widoki górskie, ośnieżone szlaki powalały na kolana swoim urokiem. Było wprost bajkowo, czego dowodem będą zaprezentowane poniżej fotografie z tego wypadu.
Niemniej, pewna chronologia do usystematyzowania wydarzeń musi zostać zachowana. I takową poniżej przedstawiam.
Dzień 1
W dniu poprzedzający wyjazd przyjechałam z siostrą Natalią do rodzinnej miejscowości, do Mielca. Zaraz po przyjeździe udało nam się wyskoczyć wieczorem po lekki, w słodkościach dominujący prowiant. Właściwie byłyśmy już spakowane oraz gotowe do podróży. Nie udało nam się długo pospać, ponieważ w dniu wyjazdu powitałyśmy dzień koło 5. Sam wyjazd planowo był o 6.30 z parkingu TESCO.
Organizator wycieczki odczytał listę obecności i tym sposobem w ten wczesny zimowy poranek ruszyliśmy jak się okazało w około 5-cio godzinną podróż do Zakopanego. Dla porównania, pokonanie trasy z Krakowa do Zakopanego wynosi 2h.
Po długim przejeździe dotarliśmy w końcu do samego centrum miasta. 27- osobowa grupa turystyczna ruszyła w stronę wejścia do Doliny Białego. Jak to też bywa, wiele osób przed podejściem koniecznie chciała skorzystać z toalety, jednak trzeba przyznać, ale trasa autobusowa była konkretna i sporo czasu zajęła. Inni indywidualnie zaczęli rozglądać się na boki, a pozostali mieli poczekać w umówionym miejscu. Cóż, chwilę zajęło odnalezienie się wszystkich osób, tym bardziej, że właśnie teraz Zakopane tętni pełnią życia, nie bez powodu to miasto jest nazywane Zimową Stolicą Polski! Niełatwo było się odnaleźć, przemieszczać wśród tłumu indywidualnych turystów, amatorów sportu, rodzin z dziećmi. Po prostu działo się, wręcz kipiało wokół wszelkimi formami zimowej aktywności. Kiedy udało nam się zebrać całościowo do przysłowiowej kupy, ruszyliśmy na szlak w stronę bramy wejściowej do Doliny Białego.
Przeszliśmy kawałek szosy przez las, miejsca, gdzie przebiegają trasy narciarstwa biegowego, doszliśmy pod właściwe wejście, a tu ku mojemu zaskoczeniu, okazuje się, że każdy indywidualnie musi symbolicznie opłacić za bilet wejściowy (b.ulgowy -2,50 zł, normalny - 5,00 zł). Skąd to zaskoczenie? Prawdę mówiąc, sądziłam, że tego rodzaju koszty zostały uwzględnione w całościowej opłacie za wycieczkę, no cóż..
W każdym razie, rozpoczęliśmy wędrówkę przez pieszy szlak żółty. Trasa była łatwa, bezproblemowa do przejścia, bez stromych i niebezpiecznych podejść, chociaż takowe lekkie dwa mini-wzniesienia na naszej trasie wystąpiły, przez co, ku mojemu ogromnemu rozżaleniu, przyczyniły się do rezygnacji grupy z dalszego pokonywania trasy. Właściwie, wędrówkę zakończyliśmy w połowie trasy w kierunku Czerwonej Przełęczy, w miejscu, gdzie wypływa strumyk (Sarni Wodospad) - czarna kropka oznacza orientacyjny punkt zakończenia naszego spaceru.
Co więcej, nie spodobał mi się brak kontroli i zapewnionego bezpieczeństwa dla grupy w czasie wędrówki. Między pojedynczymi odcinkami były za duże odległości, jeśli chodzi o spotkanie kogoś z grupy. Jednak dobrze, że trasa prowadziła tylko w jednym kierunku..
Po raz drugi zelżało mi poczucie humoru. Nie lubię wracać tą samą drogą. Zdecydowanie wolę kierować się na przód, do właściwego celu wędrówki. Właściwie, to nie mam co się dziwić. W znacznej mierze towarzystwo grupy wycieczkowej było w wieku 50+, jedynie my z siostrą i jedną panią stanowiłyśmy raczej grono młodzieżowe. Ponadto, absolutnie nie brałam pod uwagę przejścia do Doliny Strążyskiej w tych niebezpiecznych i niesprzyjających warunkach pogodowych.
Nie wspomniałam o tym wcześniej, niemniej, na zewnątrz przez te dni pobytu w górach, w Zakopanym panowała temperatura na minusie. Sięgała ona nawet -20 stopni! Poza tym, grupa potrzebowała lekkiego przejścia, hartującego spaceru tak na początek, aby w ciągu kolejnych dwóch wyjść wiedziała, z jakimi niedogodnościami i warunkami może i będzie się zmagać. Na pierwszy raz dla niektórych to i tak pewnie był konkretny i odczuwalny w kościach przez mróz odcinek drogi..
Przeszliśmy kawałek szosy przez las, miejsca, gdzie przebiegają trasy narciarstwa biegowego, doszliśmy pod właściwe wejście, a tu ku mojemu zaskoczeniu, okazuje się, że każdy indywidualnie musi symbolicznie opłacić za bilet wejściowy (b.ulgowy -2,50 zł, normalny - 5,00 zł). Skąd to zaskoczenie? Prawdę mówiąc, sądziłam, że tego rodzaju koszty zostały uwzględnione w całościowej opłacie za wycieczkę, no cóż..
W każdym razie, rozpoczęliśmy wędrówkę przez pieszy szlak żółty. Trasa była łatwa, bezproblemowa do przejścia, bez stromych i niebezpiecznych podejść, chociaż takowe lekkie dwa mini-wzniesienia na naszej trasie wystąpiły, przez co, ku mojemu ogromnemu rozżaleniu, przyczyniły się do rezygnacji grupy z dalszego pokonywania trasy. Właściwie, wędrówkę zakończyliśmy w połowie trasy w kierunku Czerwonej Przełęczy, w miejscu, gdzie wypływa strumyk (Sarni Wodospad) - czarna kropka oznacza orientacyjny punkt zakończenia naszego spaceru.
Sztolnia uranowa w Dolinie Białego
Co więcej, nie spodobał mi się brak kontroli i zapewnionego bezpieczeństwa dla grupy w czasie wędrówki. Między pojedynczymi odcinkami były za duże odległości, jeśli chodzi o spotkanie kogoś z grupy. Jednak dobrze, że trasa prowadziła tylko w jednym kierunku..
Po raz drugi zelżało mi poczucie humoru. Nie lubię wracać tą samą drogą. Zdecydowanie wolę kierować się na przód, do właściwego celu wędrówki. Właściwie, to nie mam co się dziwić. W znacznej mierze towarzystwo grupy wycieczkowej było w wieku 50+, jedynie my z siostrą i jedną panią stanowiłyśmy raczej grono młodzieżowe. Ponadto, absolutnie nie brałam pod uwagę przejścia do Doliny Strążyskiej w tych niebezpiecznych i niesprzyjających warunkach pogodowych.
Nie wspomniałam o tym wcześniej, niemniej, na zewnątrz przez te dni pobytu w górach, w Zakopanym panowała temperatura na minusie. Sięgała ona nawet -20 stopni! Poza tym, grupa potrzebowała lekkiego przejścia, hartującego spaceru tak na początek, aby w ciągu kolejnych dwóch wyjść wiedziała, z jakimi niedogodnościami i warunkami może i będzie się zmagać. Na pierwszy raz dla niektórych to i tak pewnie był konkretny i odczuwalny w kościach przez mróz odcinek drogi..
Nie lubię momentów, kiedy zwłaszcza w te dni niesprzyjającej pogody, czyli w upalne lato albo mroźne zimy, organizator wycieczki proponuje godzinkę, dwie, czasu wolnego. Prawdę mówiąc, po przejściu tego krótkiego odcinka zaczęłam odczuwać przemarznięcie, ale to znowu, nie chciałam iść do pierwszej lepszej i najbliższej restauracji po to, aby zamówić herbatę w niekorzystnej cenie, byle tylko móc ogrzać swoje ciało..
Postanowiłyśmy, więc zgodnie z siostrą, że skorzystamy z tego okrojonego czasu i przejedziemy się kolejką krzesełkową na szczyt skoczni narciarskiej Wielka Krokiew im. Stanisława Marusarza przy ul. Bronisława Czecha 1.
Swój debiut w Zakopanym miałam bodajże w 2006 roku, ale nie pamiętam, abym kiedykolwiek podczas kolejnych przyjazdów do tego górskiego miasta, przejechała się kolejką. Troszkę zestresowana szybkim przyjazdem krzesełek, zajęłyśmy prędko miejsca z niewygodnymi i ciążącymi nam kijkami oraz plecakami (pomijając już grube warstwy ciuchów) i ruszyłyśmy ku górze, pokonując trasę ok 357 m.
W drodze wiał nam w oczy konkretnie lodowaty wiatr, było to nieznośne, muszę przyznać. Na miejscu wykonałam szybko kilka ujęć skoczni z góry i pierwszej na rzut oka widocznej panoramie miasta.
Zmarznięte jeszcze bardziej zjechałyśmy z powrotem na dół. Jednak.. pozostała nam jeszcze nieszczęsna godzina czasu wolnego. Po namowie siostry wykupiłyśmy bilety do Zakopiańskiego Lodowego Zamku przy ul. Piłsudskiego 38 u podnóża samej skoczni Wielka Krokiew. Od razu zaznaczę, płatność tylko gotówką.
Atrakcje: Śnieżny Labirynt, Śnieżny Zamek, Tor saneczkowy, Mini-zoo, Wyciąg (wypożyczalnia sprzętu narciarskiego, szkółka narciarsko-snowbordowa), Pałac Królowej Śniegu
Właściwie, skorzystałyśmy i wykupiłyśmy wejściówki tylko do dwóch w miarę interesujących nas miejsc, ale stosunek do jakości oczekiwanego produktu (atrakcji) nie do końca mnie przekonał. Od osoby opłata za te dwie atrakcje wyniosła 25 zł, w przypadku siostry 18 zł. Niestety, nie jest respektowana ulga studencka, jedynie dla młodzieży do 16 r.ż. oraz renciści, emeryci..
Mianowicie, pierwszy to był lodowy labirynt, który niestety, troszkę nas zawiódł. Żadnej mapki, jakiejkolwiek wskazówki. Z każdej strony wpadali na siebie ludzie, najczęściej rodzice ciągnący sanki, jabłuszka ze swoimi dziećmi albo pchając wózki. Z siostrą zaczął nam doskwierać konkretniejszy głód. Po zejściu ze skoczni odczułyśmy, zwłaszcza ja po stopach, jak bardzo mam je przemarznięte. Wiedziałam, że nie mam nadto przemoczonych butów, niemniej, odczuwałam nieprzyjemny chłód i wywołane nim ciarki na nogach.
Lekko sfrustrowane sytuacją i już głodne, szybko podeszłyśmy do drugiej planowanej atrakcji, czyli do mini- zoo.
A w nim spotkałyśmy takowe zwierzęta: (na potrzebę chociażby tego wpisu wypisałam ich nazwy): muflon śródziemnomorski (1), koza kameruńska (2), owca kameruńska (3), jeleń szlachetny (4).
Jeśli zaś chodzi o gatunki ptaków: orzeł stepowy, jastrząb gołębiarz, myszołów królewski i rdzawosterny, myszołowiec towarzyski, pustułka zwyczajna, orzeł przedni, raróg górski, sokół wędrowny, płomykówka zwyczajna, sowa śnieżna, puszczyk zwyczajny, puchacz zwyczajny.
Niestety, końcem wędrówki już tak byłam przemarznięta, niemalże do szpiku kości, że nie byłam w stanie ani nawet już nie miałam ochoty zapoznać się z informacjami odnośnie każdego zwierzęta. Już ledwo co, byłam w stanie podtrzymywać aparat i fotografować na dwa sprzęty. Wyjście z samego labiryntu i dotarcie do autobusu było już katorgą. Byłyśmy z siostrą do reszty przemarznięte, dlatego pozytywnie i z nadzieją na ogrzanie się, ruszyliśmy w stronę ośrodka wypoczynkowego z noclegiem do najstarszej dzielnicy Zakopanego, Olczy w Mrowcach.
> Bilet ulgowy - młodzież szkolna, studenci do 26 lat, osoby niepełnosprawne (po okazaniu ważnej legitymacji) - 7,00 zł, cena biletu normalnego to 12 zł.
Więcej informacji pod linkiem: http://zakopane.cos.pl/1814/kolej-linowa-na-wielkiej-krokwi
Swój debiut w Zakopanym miałam bodajże w 2006 roku, ale nie pamiętam, abym kiedykolwiek podczas kolejnych przyjazdów do tego górskiego miasta, przejechała się kolejką. Troszkę zestresowana szybkim przyjazdem krzesełek, zajęłyśmy prędko miejsca z niewygodnymi i ciążącymi nam kijkami oraz plecakami (pomijając już grube warstwy ciuchów) i ruszyłyśmy ku górze, pokonując trasę ok 357 m.
W drodze wiał nam w oczy konkretnie lodowaty wiatr, było to nieznośne, muszę przyznać. Na miejscu wykonałam szybko kilka ujęć skoczni z góry i pierwszej na rzut oka widocznej panoramie miasta.
Zmarznięte jeszcze bardziej zjechałyśmy z powrotem na dół. Jednak.. pozostała nam jeszcze nieszczęsna godzina czasu wolnego. Po namowie siostry wykupiłyśmy bilety do Zakopiańskiego Lodowego Zamku przy ul. Piłsudskiego 38 u podnóża samej skoczni Wielka Krokiew. Od razu zaznaczę, płatność tylko gotówką.
Atrakcje: Śnieżny Labirynt, Śnieżny Zamek, Tor saneczkowy, Mini-zoo, Wyciąg (wypożyczalnia sprzętu narciarskiego, szkółka narciarsko-snowbordowa), Pałac Królowej Śniegu
>Ceny biletów na poszczególne atrakcje pod tym linkiem: http://www.snowlandia.pl/cennik/> Profil Snowlandia Śnieżny Labirynt na Facebooku:
https://www.facebook.com/SnowlandiaSnieznyLabirynt/
Właściwie, skorzystałyśmy i wykupiłyśmy wejściówki tylko do dwóch w miarę interesujących nas miejsc, ale stosunek do jakości oczekiwanego produktu (atrakcji) nie do końca mnie przekonał. Od osoby opłata za te dwie atrakcje wyniosła 25 zł, w przypadku siostry 18 zł. Niestety, nie jest respektowana ulga studencka, jedynie dla młodzieży do 16 r.ż. oraz renciści, emeryci..
Śnieżny Labirynt
Mianowicie, pierwszy to był lodowy labirynt, który niestety, troszkę nas zawiódł. Żadnej mapki, jakiejkolwiek wskazówki. Z każdej strony wpadali na siebie ludzie, najczęściej rodzice ciągnący sanki, jabłuszka ze swoimi dziećmi albo pchając wózki. Z siostrą zaczął nam doskwierać konkretniejszy głód. Po zejściu ze skoczni odczułyśmy, zwłaszcza ja po stopach, jak bardzo mam je przemarznięte. Wiedziałam, że nie mam nadto przemoczonych butów, niemniej, odczuwałam nieprzyjemny chłód i wywołane nim ciarki na nogach.
Lekko sfrustrowane sytuacją i już głodne, szybko podeszłyśmy do drugiej planowanej atrakcji, czyli do mini- zoo.
A w nim spotkałyśmy takowe zwierzęta: (na potrzebę chociażby tego wpisu wypisałam ich nazwy): muflon śródziemnomorski (1), koza kameruńska (2), owca kameruńska (3), jeleń szlachetny (4).
(1)
(2)
(3)
(4)
Jeśli zaś chodzi o gatunki ptaków: orzeł stepowy, jastrząb gołębiarz, myszołów królewski i rdzawosterny, myszołowiec towarzyski, pustułka zwyczajna, orzeł przedni, raróg górski, sokół wędrowny, płomykówka zwyczajna, sowa śnieżna, puszczyk zwyczajny, puchacz zwyczajny.
Sowa śnieżna
Niestety, końcem wędrówki już tak byłam przemarznięta, niemalże do szpiku kości, że nie byłam w stanie ani nawet już nie miałam ochoty zapoznać się z informacjami odnośnie każdego zwierzęta. Już ledwo co, byłam w stanie podtrzymywać aparat i fotografować na dwa sprzęty. Wyjście z samego labiryntu i dotarcie do autobusu było już katorgą. Byłyśmy z siostrą do reszty przemarznięte, dlatego pozytywnie i z nadzieją na ogrzanie się, ruszyliśmy w stronę ośrodka wypoczynkowego z noclegiem do najstarszej dzielnicy Zakopanego, Olczy w Mrowcach.
Czarna kropka - usytuowanie miejsca noclegowego, "Pod Modrzewiami", ul. Mrowce 38, 38B
Pokonując trasę do ośrodka, otrzymaliśmy od organizatora informacje odnośnie ulokowania osób do pokoi wraz z kluczami do nich. Zareagowałyśmy pozytywnie z siostrą na wieść, że ten pokój będziemy dzielić we własnym dwuosobowym gronie. Na miejscu, z radością wtaszczyłyśmy bagaże na drugie piętro. Szybko pozbyłyśmy się z siebie zmarzniętej odzieży (czapki, szale, rękawice, kurtki) i butów. Na nasze szczęście, podłoga w łazience była ogrzewana, więc ochoczo po niej dreptałyśmy :P
Długo też nie czekałyśmy na obiadokolację. Byłyśmy nie tylko przemarznięte, ale bardzo głodne. Na trasie nie miałyśmy okazji sięgnąć po nic do przekąszenia, jedynie zostałyśmy poczęstowane dwoma kieliszkami wódki na pusty żołądek ;D W każdym razie, tym razem alkohol przysłużył się, bo przez chwilę konkretnie rozgrzewał od środka. A więc, nasz pierwszy obiad w ośrodku "Pod Modrzewiami" składał się z zupy: barszcz czerwony z ziemniakami, drugiego dania: pieczony pstrąg z ziemniakami, a na deser otrzymaliśmy kubełek pokrojonych na słodko galaretek z bitą śmietanką. W ramach atrakcji przypadających na ten dzień, odwiedziła nas jeszcze gawędziarka, która raczyła grupę rozmową, żartami oraz śpiewami, której to wtórowała donośnie jedna z naszych stałych bywalczyń wyjazdów, słynna pani Maria ;) W tym jednak spotkaniu z siostrą nie wzięłyśmy udziału. Chętnie za to odpoczywałyśmy przy swoich zajęciach - ja przy lekturze autobiografii Ani Przybylskiej, której to lekturze łącznie poświęciłam do 4 dni, a siostra oglądając filmiki i przeglądając newsy filmowe, a także czytając komiks z serii Black Panther. Do godziny 22 w obiekcie było spokojnie. Jedynie po zejściu do jadalni spotkała nas niezręczna sytuacja. Mianowicie, jeden z turystów wypił sobie za dużo i zastałyśmy go ciężko chrapiącego pod stołem, co nie umknęło uwadze właścicielki obiektu, która zwróciła się do nas z siostrą z lekkim żalem i prośbą o usunięcie jegomościa z jadalni, bo jego postawa przynosi wstyd, z czym w zupełności się zgodziłam.. Późniejszym wieczorem tzw. sąsiedzi zza ściany postanowili nam nieco utrudnić zasypianie - jeden postanowił uraczyć nas rosyjskim disco-polo, ale na szczęście, jego repertuar nie potrwał długo, a od drugiej ściany co jakiś czas nagradzano nas płaczem dziecka. Całe szczęście, szybko zapadłyśmy w górski sen ;D Nawet Morfeusz nie musiał się fatygować.
Dzień 2
Tego dnia ruszyliśmy w dwugodzinną jazdę na Słowację, a konkretniej naszym punktem docelowym było dotarcie do Strbske Pleso (Szczyrbskie Jezioro). Na miejscu, ku mojemu kolejnemu zaskoczeniu okazało się, że nie będzie żadnej dłuższej wędrówki ani wspinaczki, tylko jak to ujęłam, przejdziemy się bezstresowo wokół jeziora w formie sanatoryjnego spaceru. Dosłownie obeszliśmy całe wielkie jezioro, które te było zamarznięte 1 m pokrywą grubości wraz z 0,5 metrową warstwą śniegu. Dzięki temu spacerowi mogłam wykonać kilka konkretnych ujęć okolicy, nadążałam za krokiem grupy, która podążała za przewodnikiem opowiadającym o etymologii miejsca, charakterystyce terenów, fauny oraz flory. Jak domyślacie się, ja wędrowałam gdzieś bliżej końca grupy uwieczniając na dwa sprzęty chociażby przepięknie przyprószone świerki, których i tak nie przebiją te, które majestatycznie prezentowały się w Bukowinie Tatrzańskiej!
Po przejściu wokół jeziora, mieliśmy udać się na przechadzkę w stronę Doliny Jaworowej, ale nieszczęśliwie, czas szybko minął (zresztą, mieliśmy lekkie opóźnienie w czasie ze względu na wypadek autobusowy na trasie wyjazdowej w stronę Nowego Targu), a część grupy w tym ja i moja siostra mieliśmy zaplanowaną rozrywkę w porze wieczorowej, dlatego też czym prędzej wróciliśmy na granicę Polską. Niestety, tego dnia również nie byłam usatysfakcjonowana wyprawą, chociażby biorąc pod uwagę czas przebycia trasy z Zakopanego do Strebskie Pleso, a ilość tego czasu przeznaczonego na miejscu. Jeszcze po zakończonym spacerze, nasi turyści chętnie zaopatrzyli się w słowackie pamiątki, w tym i ja - zakupiłam symboliczny magnes na lodówkę w cenie 3 euro z nazwą miejscowości i ikoną jelenia otaczającego Strebskie Pleso.
Po powrocie zjedliśmy obiad po raz drugi oryginalnie podany: zupa kalafiorowa, która bardzo mi posmakowała, zaś na drugie danie były ziemniaki z dziczyzną (jeleniem albo danielem, tej informacji niestety nie wyłapałam). W ramach deseru otrzymaliśmy pyszny, lekki i ręcznej roboty keks z makiem. Czas niestety szybko naglił. Ledwo wzięłam oddech, jeszcze nie zregenerowałam sił po przyjeździe ze Słowacji, a tu grupa musiała się zebrać na wieczorny zaprząg konny, czyli kulig!
Jak to jeden z panów mi powiedział, że znalazłyśmy się z siostrą w końcu we właściwym miejscu, a ja tylko na to zareagowałam śmiechem, mówiąc, że w takim razie, dlaczego my opłacałyśmy tę atrakcję xD. W każdym razie, pierwszy raz doświadczyłam tego rodzaju rozrywki. Kiedyś w dzieciństwie brałam udział w kuligu, ale na zasadzie, że to samochód ciągnie małe, pojedyncze saneczki ustawione w peletonie. Tym razem nasze sanie ciągnęły konie, które w moim odbiorze długiej trasy nie pokonały. Niemniej, temperatura o tej porze dodatkowo spadała. Wiało okropnie. Marznęliśmy wszyscy, nawet herbata z prądem przed przejażdżką na nic się zdała. Kożuch, który przykrywał nasze kolana nie był wystarczający dla wszystkich i niestety, wysiadając z sań odczuwałam konkretne zdrętwienie i przymarznięcie lewej nogi. Sanie również nie były specjalnie wygodne, zwłaszcza, kiedy jechałam tyłem do prowadzącego zaprząg, a w samej jednej części mieściło się 4 osoby. Czyli łącznie, dwa konie prowadziło sanie z ośmiorgiem osób. Było nas, więc 16 osób. Zaznaczę, opcja kuligu była atrakcją za dodatkową opłatą..
Po zakończonej przejażdżce byłam niezwykle uradowana, że mogę chociaż chwilę zagrzać się przy ognisku.
Większość grupy poczęstowała się i wzięła gorący bigos "na wynos" przygotowany przez właścicielkę obiektu i czmychnęła przed konkretnym mrozem do ośrodka. Mnie udało się ostatkiem sił usmażyć samodzielnie kiełbaskę, siostra poszła za mną przykładem. Później chwilkę postałyśmy przy samym ogniu i ogrzewałyśmy ręce. Kupka ludzi coraz bardziej się wykruszała, a ci co pozostali to kurczowo wystawiali ręce nad ogień, trzęsąc się z zimna. I prawdę mówiąc, jeszcze nigdy nie spotkałam się z taką sytuacją, aby taka okazja do wspólnego integrowania się przy ognisku tak szybko się zakończyła, ale nie dziwmy się. Temperatura wieczorem sięgała w okolicy - 20 stopni..
Jeśli chodzi o wrażenia i komentarze z tego dnia, to powiedziałabym, że nasza grupa trafiła na niesamowitą właścicielkę ośrodka, która dobrowolnie od siebie przed kuligiem, ale też po, bo i na ognisku serwowała nam herbatę z prądem, przygotowała na ciepło bigos, nakładała kiełbaski i pilnowała tego naszego symbolicznego spotkania.
Wieczór spędziłyśmy z siostrą również na spokojnie, bez rewelacji - przy kontynuowaniu biografii Ani Przybylskiej i przeglądaniu stron internetowych. O dziwo, mija drugi dzień, a my tylko okiem łypnęłyśmy na to, czy coś jest w telewizji, sprawdzając tylko, czy działa odbiornik ;)
Drobne wtrącenie, jeśli chodzi o opinię kompleksu noclegowego, w którym mieliśmy przyjemność jako grupa nocować. Krótko, konkretnie, schematycznie:
na PLUS:
+ nowoczesny i piękny kompleks budynków wyposażony we wszystko co potrzebne i niezbędne na co dzień w naszym domu mieszkalnym
+ ogrzewana podłoga w łazience,
+ ciepło w pokoju i w pomieszczeniach wspólnych przez cały pobyt,
+ prosto, schludnie, czysto - naprawdę przyzwoicie!
+ bezpłatne, bezprzewodowe WiFi,
+ telewizja w pokoju oraz w jadalni,
+ smaczne domowej kuchni potrawy - urozmaicone regionalnymi składnikami, wraz z możliwością dokładki,
+ szeroki wybór produktów na śniadanie w formie szwedzkiego stołu,
+ mini-bar samoobsługowy z możliwością przygotowania kawy oraz herbaty, poczęstowania się domowej roboty plackiem,
+ obsługa chętna do udzielenia pomocy, zaangażowana w pracę, cały czas dostępna i otwarta na prośby, rozmowy oraz elastyczna, jeśli chodzi o drobne obsunięcia w czasie wydawanego posiłku.
Jedynym mankamentem, ale nie tak dokuczliwym były cienkie ściany w pokojach, przez co doskonale od godziny 16-22 słyszałam teksty piosenek towarzyszących naszej grupie :)
Dzień 3
Kto by przewidział, że ten dzień rozpoczniemy pechowo, z lekką obsuwą w czasie? Tak się niefortunnie złożyło, że po mroźnej nocy nasz autobus nie mógł odpalić. Akumulator nie chciał współpracować. Po lekkim zamieszaniu, sprawnie i tym razem bezproblemowo podjechaliśmy do Bukowiny Tatrzańskiej, aby z parkingu wyruszyć na naprawdę jak najbardziej przyjazną do przejścia trasę w stronę Polany Rusinowej (1209 m n.p.m.),
a docelowo kierując się do Wiktorówek (1150 m n.p.m.) do Sanktuarium Matki Bożej Królowej Tatr/ Matki Bożej Jaworzyńskiej.
Po około 40 minutach, po zakończeniu mszy zeszliśmy w drogę powrotną w stronę parkingu. Nie najlepszym jednak pomysłem było zajęcie miejsca w kościółku nie ściągając choćby rękawiczek, czapki, szalika albo rozpinając kurtki, ponieważ organizm odczuł konkretny szok termiczny po wyjściu. Kilka minut nie mogłam przyzwyczaić się do temperatury, która przecież na zewnątrz przez ten czas nie uległa zmianie. Szło mi się ciężko, ze sztywnymi nogami. Wystarczyła chwila adrenaliny na trasie, abym jednak poniekąd odzyskała czucie w palcach u rąk i stóp. Pozostała część trasy była łatwa i bezproblemowa do przejścia aż do samego końca na parking.
Zresztą, ten dzień jeśli chodzi o warunki pogodowe chyba jednak najbardziej dał nam w kość, przynajmniej mnie. Było najmroźniej, nieprzyjemnie, mimo że wcale wiatr nie dmuchał w oczy. Szybko zaczęłam odczuwać potrzebę skorzystania z łazienki, ale przez długi czas wędrówki w szczerym polu takowej możliwości nie miałam, dlatego tym chętniej przyspieszyłam jeśli chodzi o spodziewany powrót do ośrodka. Z radością usiadłam w busiku, aby dotrzeć na ostatni smaczny obiad w obiekcie noclegowym. Panie kucharki tym razem uraczyły nas rosołem z makaronem oraz porcją udka z kurczaka z kluskami śląskimi. Zaskakująco, moja grupa turystyczna nie zamierzała złapać oddechu po wędrówce, nie chciała chwilę odpocząć po posiłku, dlatego właściwie na jednym wdechu, na speedzie, dopakowałam rzeczy do walizki, uprzątnęłam generalnie pokój po naszym trzydniowym pobycie i tak wyruszyliśmy w drogę powrotną.
W okolicach 21 przyjechaliśmy bezpiecznie do Mielca.
Dzień 2
Tego dnia ruszyliśmy w dwugodzinną jazdę na Słowację, a konkretniej naszym punktem docelowym było dotarcie do Strbske Pleso (Szczyrbskie Jezioro). Na miejscu, ku mojemu kolejnemu zaskoczeniu okazało się, że nie będzie żadnej dłuższej wędrówki ani wspinaczki, tylko jak to ujęłam, przejdziemy się bezstresowo wokół jeziora w formie sanatoryjnego spaceru. Dosłownie obeszliśmy całe wielkie jezioro, które te było zamarznięte 1 m pokrywą grubości wraz z 0,5 metrową warstwą śniegu. Dzięki temu spacerowi mogłam wykonać kilka konkretnych ujęć okolicy, nadążałam za krokiem grupy, która podążała za przewodnikiem opowiadającym o etymologii miejsca, charakterystyce terenów, fauny oraz flory. Jak domyślacie się, ja wędrowałam gdzieś bliżej końca grupy uwieczniając na dwa sprzęty chociażby przepięknie przyprószone świerki, których i tak nie przebiją te, które majestatycznie prezentowały się w Bukowinie Tatrzańskiej!
Dolina Furkotska
Hotel Patria (****)
Po powrocie zjedliśmy obiad po raz drugi oryginalnie podany: zupa kalafiorowa, która bardzo mi posmakowała, zaś na drugie danie były ziemniaki z dziczyzną (jeleniem albo danielem, tej informacji niestety nie wyłapałam). W ramach deseru otrzymaliśmy pyszny, lekki i ręcznej roboty keks z makiem. Czas niestety szybko naglił. Ledwo wzięłam oddech, jeszcze nie zregenerowałam sił po przyjeździe ze Słowacji, a tu grupa musiała się zebrać na wieczorny zaprząg konny, czyli kulig!
Po zakończonej przejażdżce byłam niezwykle uradowana, że mogę chociaż chwilę zagrzać się przy ognisku.
Większość grupy poczęstowała się i wzięła gorący bigos "na wynos" przygotowany przez właścicielkę obiektu i czmychnęła przed konkretnym mrozem do ośrodka. Mnie udało się ostatkiem sił usmażyć samodzielnie kiełbaskę, siostra poszła za mną przykładem. Później chwilkę postałyśmy przy samym ogniu i ogrzewałyśmy ręce. Kupka ludzi coraz bardziej się wykruszała, a ci co pozostali to kurczowo wystawiali ręce nad ogień, trzęsąc się z zimna. I prawdę mówiąc, jeszcze nigdy nie spotkałam się z taką sytuacją, aby taka okazja do wspólnego integrowania się przy ognisku tak szybko się zakończyła, ale nie dziwmy się. Temperatura wieczorem sięgała w okolicy - 20 stopni..
Jeśli chodzi o wrażenia i komentarze z tego dnia, to powiedziałabym, że nasza grupa trafiła na niesamowitą właścicielkę ośrodka, która dobrowolnie od siebie przed kuligiem, ale też po, bo i na ognisku serwowała nam herbatę z prądem, przygotowała na ciepło bigos, nakładała kiełbaski i pilnowała tego naszego symbolicznego spotkania.
Wieczór spędziłyśmy z siostrą również na spokojnie, bez rewelacji - przy kontynuowaniu biografii Ani Przybylskiej i przeglądaniu stron internetowych. O dziwo, mija drugi dzień, a my tylko okiem łypnęłyśmy na to, czy coś jest w telewizji, sprawdzając tylko, czy działa odbiornik ;)
"Pod Modrzewiami", Mrowce 38, Zakopane
Strona internetowa: http://www.pod-modrzewiami.com/pl/
Drobne wtrącenie, jeśli chodzi o opinię kompleksu noclegowego, w którym mieliśmy przyjemność jako grupa nocować. Krótko, konkretnie, schematycznie:
na PLUS:
+ nowoczesny i piękny kompleks budynków wyposażony we wszystko co potrzebne i niezbędne na co dzień w naszym domu mieszkalnym
+ ogrzewana podłoga w łazience,
+ ciepło w pokoju i w pomieszczeniach wspólnych przez cały pobyt,
+ prosto, schludnie, czysto - naprawdę przyzwoicie!
+ bezpłatne, bezprzewodowe WiFi,
+ telewizja w pokoju oraz w jadalni,
+ smaczne domowej kuchni potrawy - urozmaicone regionalnymi składnikami, wraz z możliwością dokładki,
+ szeroki wybór produktów na śniadanie w formie szwedzkiego stołu,
+ mini-bar samoobsługowy z możliwością przygotowania kawy oraz herbaty, poczęstowania się domowej roboty plackiem,
+ obsługa chętna do udzielenia pomocy, zaangażowana w pracę, cały czas dostępna i otwarta na prośby, rozmowy oraz elastyczna, jeśli chodzi o drobne obsunięcia w czasie wydawanego posiłku.
Jedynym mankamentem, ale nie tak dokuczliwym były cienkie ściany w pokojach, przez co doskonale od godziny 16-22 słyszałam teksty piosenek towarzyszących naszej grupie :)
Dzień 3
Kto by przewidział, że ten dzień rozpoczniemy pechowo, z lekką obsuwą w czasie? Tak się niefortunnie złożyło, że po mroźnej nocy nasz autobus nie mógł odpalić. Akumulator nie chciał współpracować. Po lekkim zamieszaniu, sprawnie i tym razem bezproblemowo podjechaliśmy do Bukowiny Tatrzańskiej, aby z parkingu wyruszyć na naprawdę jak najbardziej przyjazną do przejścia trasę w stronę Polany Rusinowej (1209 m n.p.m.),
w stronę szczytu Gęsia Szyja (1489 m n.p.m.)
Polana Rusinowa od strony wyjścia z Wiktorówek
a docelowo kierując się do Wiktorówek (1150 m n.p.m.) do Sanktuarium Matki Bożej Królowej Tatr/ Matki Bożej Jaworzyńskiej.
Po około 40 minutach, po zakończeniu mszy zeszliśmy w drogę powrotną w stronę parkingu. Nie najlepszym jednak pomysłem było zajęcie miejsca w kościółku nie ściągając choćby rękawiczek, czapki, szalika albo rozpinając kurtki, ponieważ organizm odczuł konkretny szok termiczny po wyjściu. Kilka minut nie mogłam przyzwyczaić się do temperatury, która przecież na zewnątrz przez ten czas nie uległa zmianie. Szło mi się ciężko, ze sztywnymi nogami. Wystarczyła chwila adrenaliny na trasie, abym jednak poniekąd odzyskała czucie w palcach u rąk i stóp. Pozostała część trasy była łatwa i bezproblemowa do przejścia aż do samego końca na parking.
Zresztą, ten dzień jeśli chodzi o warunki pogodowe chyba jednak najbardziej dał nam w kość, przynajmniej mnie. Było najmroźniej, nieprzyjemnie, mimo że wcale wiatr nie dmuchał w oczy. Szybko zaczęłam odczuwać potrzebę skorzystania z łazienki, ale przez długi czas wędrówki w szczerym polu takowej możliwości nie miałam, dlatego tym chętniej przyspieszyłam jeśli chodzi o spodziewany powrót do ośrodka. Z radością usiadłam w busiku, aby dotrzeć na ostatni smaczny obiad w obiekcie noclegowym. Panie kucharki tym razem uraczyły nas rosołem z makaronem oraz porcją udka z kurczaka z kluskami śląskimi. Zaskakująco, moja grupa turystyczna nie zamierzała złapać oddechu po wędrówce, nie chciała chwilę odpocząć po posiłku, dlatego właściwie na jednym wdechu, na speedzie, dopakowałam rzeczy do walizki, uprzątnęłam generalnie pokój po naszym trzydniowym pobycie i tak wyruszyliśmy w drogę powrotną.
W okolicach 21 przyjechaliśmy bezpiecznie do Mielca.
Prawdę mówiąc, odkąd jeżdżę z PTTK, a jest to szmat czasu, bo niemalże całe moje życie, pierwszy raz wybrałam się na wycieczkę organizowaną przez to Stowarzyszenie w okresie zimowym. Generalnie, wybierałam się w podróże na polskie Pojezierza, wycieczki regionalne, do konkretnych miast oraz w Bieszczady i Pieniny, ale w okresie późno letnim, jesiennym. Także, to jest mój zimowy debiut turystyczny z PTTK.
Wyjazd minął mi bardzo szybko, ale co ważniejsze na spokojnie. Co prawda, trzeba było szybko posilić się i ruszyć na szlak, ale taka jest rzeczywistość zorganizowanych wyjazdów, kiedy istnieje pewne podporządkowanie się pod innych. Oczywiście, troszkę najadłam się niepotrzebnych nerwów, ale nie były one związane konkretnie z wyjazdem, ale ze sprawami osobistymi, co też nieco uniemożliwiło mi pełne odcięcie się od spraw codziennych, które mnie dotyczą oraz właściwego wypoczynku :(
Początkowo, jak to bywa w większym gronie, nie spodobały mi się zachowania pewnych osób, ale to były pojedyncze zagrania, niemniej, odbijające się echem na postrzeganie całej grupy. Najbardziej uderzyło mnie to, że nie do końca wszelkie informacje do mnie dochodziły, musiałam sama pilnować tzw. własnego interesu, niemniej, niezrozumienie wynikające z racji podwójnego przejścia tej samej trasy, no kurczę ;( Nie do przebaczenia! :D
W każdym razie, bardzo się cieszę, że po raz drugi w swoim życiu mogłam doświadczyć prawdziwej górskiej zimy, ośnieżonych drzew, szlaków, szczytów, samego miasta (Jestem zauroczona Zakopanym), coś niesamowitego! Cóż, akuratnie trafiliśmy na największy spadek temperatur, ale taki urok tego magicznego miejsca, w centrum gór zawsze będzie chłodniej.
Doświadczyłam czegoś nowego, w grupie turystycznej zimową porą. Jednakże myślę, że pozostanę przy opcji indywidualnej organizacji wyjazdu w góry na własnych zasadach. Jednak potrzebuję krótkiego odpoczynku, złapania oddechu po posiłkach, między kolejnymi atrakcjami, tudzież jak do tej pory, będę wyjeżdżała z PTTK w Bieszczady oraz w Pieniny jesienią, kiedy warunki pogodowe są całkiem sprzyjające uprawianiu turystyki górskiej (a na pewno do czasu, kiedy sama z moim partnerem bezpośrednio nie będziemy mogli dostać się samochodem w te górskie rejony) :D
Wyjazd minął mi bardzo szybko, ale co ważniejsze na spokojnie. Co prawda, trzeba było szybko posilić się i ruszyć na szlak, ale taka jest rzeczywistość zorganizowanych wyjazdów, kiedy istnieje pewne podporządkowanie się pod innych. Oczywiście, troszkę najadłam się niepotrzebnych nerwów, ale nie były one związane konkretnie z wyjazdem, ale ze sprawami osobistymi, co też nieco uniemożliwiło mi pełne odcięcie się od spraw codziennych, które mnie dotyczą oraz właściwego wypoczynku :(
Początkowo, jak to bywa w większym gronie, nie spodobały mi się zachowania pewnych osób, ale to były pojedyncze zagrania, niemniej, odbijające się echem na postrzeganie całej grupy. Najbardziej uderzyło mnie to, że nie do końca wszelkie informacje do mnie dochodziły, musiałam sama pilnować tzw. własnego interesu, niemniej, niezrozumienie wynikające z racji podwójnego przejścia tej samej trasy, no kurczę ;( Nie do przebaczenia! :D
W każdym razie, bardzo się cieszę, że po raz drugi w swoim życiu mogłam doświadczyć prawdziwej górskiej zimy, ośnieżonych drzew, szlaków, szczytów, samego miasta (Jestem zauroczona Zakopanym), coś niesamowitego! Cóż, akuratnie trafiliśmy na największy spadek temperatur, ale taki urok tego magicznego miejsca, w centrum gór zawsze będzie chłodniej.
Doświadczyłam czegoś nowego, w grupie turystycznej zimową porą. Jednakże myślę, że pozostanę przy opcji indywidualnej organizacji wyjazdu w góry na własnych zasadach. Jednak potrzebuję krótkiego odpoczynku, złapania oddechu po posiłkach, między kolejnymi atrakcjami, tudzież jak do tej pory, będę wyjeżdżała z PTTK w Bieszczady oraz w Pieniny jesienią, kiedy warunki pogodowe są całkiem sprzyjające uprawianiu turystyki górskiej (a na pewno do czasu, kiedy sama z moim partnerem bezpośrednio nie będziemy mogli dostać się samochodem w te górskie rejony) :D
Zdjęcie panoramiczne: Szczyrbskie Jezioro/ Strebske Pleso