Rodzinna integracja na bieszczadzkich szlakach (wycieczka 29.09-1.10.2017)
Wielokrotnie wspominając o tym, że od dziecięcych lat podróżuję po różnych miastach i zakamarkach Polski, niewiele dodaję o tym z kim podróżuję, a precyzując, kto właściwie mi towarzyszy podczas tych przepraw, które trwają najczęściej 2-3/ max tydzień.
Wiadomo, przez te lata podróżuję z PTTK oddział Mielec. Podczas wyjazdów przewija się wielu stałych członków, pojawiają się również nowi. Tak naprawdę to najczęściej podróżowałam z babcią. Praktycznie przez wiele lat zapisywała się na każdy możliwy wyjazd i brała w nim udział, ale niestety, sędziwy wiek, problemy zdrowotne sprawiły, że babcia nieco wycofała się z tego "interesu", że tak ujmę. Niemniej, to miłe ze strony zarządu, że do tej pory informuje on babcię ("przedpremierowo") o każdym wyjeździe, mimo że takowa oficjalna informacja idzie w obieg, w miasto. Oczywiście, siostra również czynnie ze mną podróżowała, jeździła też mama.. I właśnie, kiedy wspomnę osobę mamy, która jeździła zarówno ze mną, ale też z siostrą i babcią, czyli tak typowo rodzinnie, to od tego czasu minęło dobrych paręnaście lat! To smutne, naprawdę, ale jakże prawdziwe! :( (Jak domyślacie się, to kwestie finansowe stoją na przeszkodzie).
W każdym razie, zaproponowałam swoim dziewczynom wspólny wyjazd. Jeszcze dwa - trzy dni przed wyjazdem do Mielca (przystanek tymczasowy, "na trasie") nie wiedziałam, czy ostatecznie wybieram się w góry z siostrą, z mamą, czy też z obiema. Oczywiście ostatnia opcja! Mama chętnie wzięła urlop, my z siostrą miałyśmy wolne z racji dosłownie ostatni dni wakacji!
Bezstresowo, w barwach zbliżającej się jesieni ruszyłyśmy na przód przygodzie w Bieszczady! Tutaj w pliku macie przedstawioną propozycję harmonogramu podzielonego na trzy dni. W praktyce jednak inaczej się nieco podziało, wiadomo - warunki atmosferyczne, preferencje i zdanie własne grupy oraz inne różne czynniki zewnętrzne ;)
Od razu wyjaśnię - nie udało nam się dotrzeć do Centrum Kultury Ekumenicznej im. Jana Pawła II w Myczkowcach ("zarządzenie", prośba o nie-zwiedzaniu wyszła od wycieczkowiczów) oraz nie powiodło się zwiedzenie korony zapory wodnej w Solinie (ze względów remontowych).
• 29 Września
Godzina 6.30, z bagażami stawiłyśmy się na parkingu Tesco, gdzie powoli zbierali się ludzie. Z powodzeniem, w asyście słońca, które pozytywnie rozpoczęło ten dzień, rozpoczęliśmy podróż..
Pierwszym punktem naszego zwiedzania była Elektrownia (szczytowo - pompowa) Wodna w Solinie, a pełna nazwa brzmi następująco: Zespół Elektrowni Wodnych Solina - Myczkowce.
(nie wykonałam żadnych fotografii z tego/ w tym miejscu ze względu na bezwzględny zakaz oraz weryfikowanie posiadania telefonu przy wejściu bezpośrednio do zapory)
Czerwone Robotnice - z Natalią ;)
Pani Inżynier - #selfiemusthave
Wyjątkiem są te dwa zdjęcia, które wykonałam w większej odległości od właściwej bazy..
♣ Więcej informacji o Zaporze w Solinie:
http://wycieczki-bieszczady.pl/atrakcje-turystyczne-w-bieszczadach/zwiedzanie-zapory-w-solinie/ (cena biletów), regulamin zwiedzania zapory: https://solina.pl/zwiedzanie-zapory/
Na początku w salce konferencyjnej obejrzeliśmy filmik informacyjny odnośnie działania poszczególnych składowych w tejże elektrowni wraz z zapoznaniem się z technologiczno - fizycznym aspektem działania pompowni, turbin oraz jak wygląda codzienna praca (zakres obowiązków) w elektrowni. Po tym powitalnym seansie, otrzymaliśmy czerwone plastikowe kaski na głowę i po sprawdzeniu, czy mamy wyłączone telefony ruszyliśmy w głąb betonowej zapory. Samo zwiedzanie absolutnie nie było przemęczające. Na pewno nie minęło 10 min wspólnej wędrówki z przewodnikiem oprowadzającym oraz ubezpieczającym tyły. Niesamowite to było uczucie, kiedy znajdowało się w betonowej zaporze od środka, a zewsząd (od strony zewnętrznej) człowiek otoczony jest wodami jeziora naciskającego na mur. Na dodatek, świadomość oraz inne chore wyobrażenia związane z ewentualną katastrofą związaną z pęknięciem zapory, zalania jej w połączeniu z znajdującymi się wewnątrz instalacjami.. Ta myśl napawa mnie co najmniej lękiem ;D W każdym razie, wszyscy cali i zdrowi opuściliśmy elektrownię.
Następnie udaliśmy się do miejscowości Cisna, w której to przespacerowaliśmy się przez Rezerwat Sine Wiry.
♣ Więcej informacji na temat przejścia przez rezerwat (opis okolicy):
Był to delikatnie rzecz ujmując, przedsmak tego, co miało nas czekać następnego dnia (przynajmniej w taki sposób ten spacer został nazwany przez prezesa wycieczki). Lekkie, przyjemne podejście, prosta droga. Otaczająca nas zewsząd aura zieleni, świeżego, wręcz lodowatego powietrza przeszywającego płuca. Czego chcieć więcej? :) Tylko powrót tą samą drogą nie do końca był satysfakcjonujący. I niektórzy w początkowym odcinku wycofali się, a to miał być dopiero test na rozluźnienie :D
A po intensywnym, treściwym spacerze, zgłodniali konkretnie, przejechaliśmy autobusem do ośrodka noclegowego na ciepły posiłek: obiado - kolację składającą się z zupy oraz drugiego dania. Powiem Wam, jestem zupełnie nieprzyzwyczajona do takich kulinarnych rarytasów, a na pewno ilości dobrego jedzenia. Jadłam, że aż uszy mi się trzęsły. Swoją drogą, przez te trzy dni najadłam się wystarczająco a nawet nadprogramowo, po prostu zdecydowanie więcej aniżeli tak na co dzień. Miła odmiana dla brzuszka :)
Oczywiście nie obyło się bez drobnych niespodzianek. Jedynie ja wraz z mamą i siostrą otrzymałyśmy pokój trzyosobowy, ale kto nie otrzymał pościeli? Bardzo dobrze pomyślane! Następnie zatkana umywalka oraz co chwilę wyrzucało korki w pokoju z racji przeciążenia na przewodach w budynkach ;D
My akuratnie nocowałyśmy w domku na zewnątrz, ale powiem Wam, niesamowity to kontrast, kiedy w środku jest tak cieplutko i przyjemnie, a po wyściubieniu nosa na zewnątrz przeszywa Wasze płuca zapach zimy!
A z takich ciekawostek - miałam przyjemność nocować w tym miejscu po raz drugi. Wcześniej, miało to miejsce w 2013r, kiedy to byłam również z PTTK na wyjeździe, ale wtedy to był mój i chłopaka pierwszy samodzielny wyjazd bez nikogo nam znajomego, rodziny, chociaż w dalszym ciągu była to wycieczka organizowana przez PTTK ;)
♣ Informacje odnośnie miejsca noclegowego: http://widok-bieszczady.pl
• 30 Września
Nie komentując długo, tego dnia pokonaliśmy w sposób następujący trasę. Przetarliśmy takie miejsca jak:
Kalnica – Smerek (1222 m.n.p.m) - Przełęcz Orłowicza (1075 m.n.p.m) – Wetlina „Stare Sioło”
Jak na osobę bez kondycji, specjalnego przygotowania, poradziłam sobie co najmniej nieźle! W większe zaskoczenie wprawiła mnie siostra, która na co dzień nie prowadzi bardzo aktywnego trybu życia, a tegoroczny dwutygodniowy wyjazd nad morze miała o charakterze relaksacyjnym. Mimo kilku drobnych kryzysów, udało mi się pokonać lęki oraz podejść na te szczyty.
Swoją drogą, przez całe trzy dni towarzyszyła nam wymarzona, wręcz fantastyczna pogoda - słoneczko na niebie, niemalże brak chmurek oraz umiarkowana temperatura. Kurtka nie miała racji bytu, nawet na trasie nie przydała się bluza. Ręce miałam zlodowaciałe, ale podczas chodzenia w zupełności mi to nie przeszkadzało!
Swoją drogą, przez całe trzy dni towarzyszyła nam wymarzona, wręcz fantastyczna pogoda - słoneczko na niebie, niemalże brak chmurek oraz umiarkowana temperatura. Kurtka nie miała racji bytu, nawet na trasie nie przydała się bluza. Ręce miałam zlodowaciałe, ale podczas chodzenia w zupełności mi to nie przeszkadzało!
SMEREK (1222 m n.p.m.)
Na szczycie wykonaliśmy grupowe zdjęcie. Wśród turystów rozpoznaliśmy młodego Mielczanina (który najpewniej jest studentem) - jaki ten świat mały!, a schodząc w stronę Przełęczy Orłowicza spotkaliśmy dawnego zawodnika piłki nożnej Stali Mielec.
Końcówka trasy była wykańczająca dla mojego organizmu. Dotkliwie odczuwałam brzuszek, dlatego finalny zjazd do pensjonatu okazał się dla mnie wybawieniem. Wieczorem organizator zadbał o część rozrywkową w postaci grilla w zadaszeniu. Szybko pożarłam nieco spopieloną kiełbaskę, wypiłam trzy kieliszki czystej, a później spokojnie wróciłam do pokoju, aby nabrać siły na drugi dzień wspinaczki :D
• 1 października
Dzień powrotu do rzeczywistości.. Ale za nim do tego doszło, turystycznie wybraliśmy się na drugie górskie podejście. Podobno lżejsze, łatwiejsze. W czasie wspinania się i walki ze swoimi słabościami, posłyszałam, że dla innych była to trudna, bardziej wymagająca trasa, ale zdecydowanie byłabym skłonna powiedzieć, że przeprawa dzień wcześniej dała znać w kościach i mięśniach i ewentualnie powstałych odciskach, i bąblach. Przeciążenie organizmu oraz wysiłek nie podziałał korzystnie na drugą wyprawę. Prawdę mówiąc, trasa ta faktycznie była do przejścia na spokojnie, niemniej, kumulacja tych czynników przyczyniła się do nieco mniej entuzjastycznej oceny, a na pewno "góra urosła w oczach" ;)
Przysłup – Małe Jasło 1102 m.n.p.m. – Szczawnik 1098 – Jasło 1153 – Przysłup
Po nieco stromym, a na pewno błotnistym zejściu udaliśmy się na ostatni ciepły posiłek na stołówkę. Niestety, nie spodobało mi się to, że musieliśmy szybko zasuwać łyżkami i widelcami, po to, aby zaraz wyruszyć w drogę powrotną. Nie lubię takich sytuacji, w której powstaje niekorzystne napięcie. O, właściwe słowo - presja! Tym bardziej, kiedy człowiek ledwo usiadł, zjadł, chyba chciałby odpocząć, powiedzmy, że po-delektować się tym jedzeniem (później jeszcze zdjąć brudne buty i rozmasować obolałe stopy :D), a tu prędko musiał opuścić stół, dopiąć walizkę i wrócić do domu..
Zdecydowanie potrzebowałam tego wyjazdu, może nie tak bardzo jak do Zakopanego z Ukochanym (do poczytania - odsyłam do archiwum), ale w moim przypadku bardzo trafnie sprawdziło się powiedzenie "Rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady". Najpewniej, gdybym wiedziała, co mnie czeka po samym powrocie, pewnie bym pokusiła się o dłuższy, nadprogramowy pobyt, ale niestety nie było to możliwe.
W każdym razie, tak naprawdę to cieszę się z dwóch rzeczy, których doświadczyłam podczas tego wyjazdu: przebywanie w górach, doświadczając siły prawdziwej, nieskazitelnej natury - mnóstwa zieleni, drzew i krzewów różnego formatu i możliwość zachwycania się tym wszystkim właśnie w górach, przy idealnej do tej eksploracji pogody; a dwa, najlepsze towarzystwo rodzinne. Bardzo cieszyłam się, że ten czas, choć tak go niewiele na co dzień mogłam spędzić z mamą oraz siostrą - bo nasze trio to specyficzna, może dziwna, ale najlepsza "wybuchowa z charakterów" mieszanka :)
W każdym razie, tak naprawdę to cieszę się z dwóch rzeczy, których doświadczyłam podczas tego wyjazdu: przebywanie w górach, doświadczając siły prawdziwej, nieskazitelnej natury - mnóstwa zieleni, drzew i krzewów różnego formatu i możliwość zachwycania się tym wszystkim właśnie w górach, przy idealnej do tej eksploracji pogody; a dwa, najlepsze towarzystwo rodzinne. Bardzo cieszyłam się, że ten czas, choć tak go niewiele na co dzień mogłam spędzić z mamą oraz siostrą - bo nasze trio to specyficzna, może dziwna, ale najlepsza "wybuchowa z charakterów" mieszanka :)